Autor: Jeffery Deaver
Przełożył Konrad Krajewski
Wydawnictwo: C&T
Rok wydania: 2006, stron 281
Opis: Ostatni dzień roku, Waszyngton.
W wyniku ataku terrorystycznego na
stacji metra ginie kilkadziesiąt osób. A list dostarczony władzom miasta
sugeruje, że Digger, ograniczony umysłowo zabójca, będzie dokonywał
kolejnych ataków co cztery godziny, aż do północy.
Dwadzieścia milionów dolarów okupu może
temu zapobiec. Tyle że zleceniodawca psychopaty ginie pod kołami
samochodu w drodze po okup.
Teraz nikt już nie ma kontroli nad
Diggerem. I teraz Margaret Lukas z FBI może liczyć tylko na Parkera
Kincaida, badacza dokumentów. Bo jedynym śladem w tej sprawie jest list z
żądaniem okupu. A jego autor w literze „i” zamiast kropki stawia znak
przypominający ślad spadającej kropli wody. Fachowcy określają to mianem
„łez diabła”...
Jeżeli mam być w stu procentach szczera,
nie miałam ochoty na czytanie tej książki. Zachęcił mnie opis od
wydawcy, ale po zapoznaniu się z kilkoma pierwszymi rozdziałami miałam
wrażenie, że to jakaś tandetna historia ze zbyt wygórowaną zagadką: jest
tylko jeden ślad, szantażysta umiera i wszystko, dosłownie wszystko,
agenci FBI wydedukują z listu. Ale przemogłam się i czytałam, twierdząc,
że skoro już zaczęłam, to nie przestanę w połowie. I w tamtym momencie
doskonale poznałam znaczenie stwierdzenia „apetyt rośnie w miarę
jedzenia”. Bo przecież po autorze „Kolekcjonera kości” mogłam spodziewać
się niespodzianek. I tak istotnie było.
Z każdą kolejną pochłoniętą stroną
miałam wrażenie, że sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie, jest
niemal nierealna. Bo przecież życie nie może się aż tak poplątać.
W pewnych momentach, przyznaję, pogubiłam się w tej wciągającej akcji,
ale moja podświadomość podsuwała mi w miarę trafne wnioski.
Gdybym miałam streścić chociaż w
maleńkiej części element historii zawartej we „Łzach diabła”, z
pewnością pisałabym tu tygodniami. Prawda jest taka, że dzieje się aż za
dużo, co, jak już pisałam powyżej, wydawało mi się niepojęte. Miałam
również dziwne wrażenie, że morderca, znany jako Digger, jest po prostu
nadczłowiekiem. Jednocześnie fascynowały mnie fragmenty opisywane z jego
perspektywy: niesamowity punkt widzenia osoby psychicznie chorej,
nierozumiejącej dokładnie, co dzieje się wokół niego i działającej
niczym robot, nastawiony na wykonywanie kolejnych poleceń „szantażysty”.
No i to charakterystyczne „klik”.
Jednocześnie cały ten polityczny bełkot i
bogate nazewnictwo związane ze służbami specjalnymi sprawiały, że
czytało mi się to bardzo trudno, ale z czasem było już tylko lepiej.
Obecne są tutaj niesamowite zwroty
akcji: kiedy czytelnik myśli, że wszystko zostało już wyjaśnione i
historia zmierza do happy endu, zdarza się coś, co sprawia, że można
jedynie szeroko otworzyć usta ze zdziwienia. Jak w każdej książce,
czytelnik wyrabia sobie określone zdanie na temat każdego bohatera,
wyobraża go sobie i samodzielnie przydziela mu pewne cechy. Tutaj w
mgnieniu oka okazało się, że ci, których uważałam za mało znaczących,
tak naprawdę grają kluczową rolę w rozwiązaniu zagadki, z którą nie
mogło sobie poradzić FBI.
Podsumowując: mnóstwo scen akcji i
strzelanin opisanych na naprawdę dobrym poziomie, multum zagadek, z
którymi sami możemy się głowić, pojawia się nawet wątek miłosny,
zupełnie inny niż te, z którymi dotychczas się spotkałam. A wszystko to
opiera się na czasie pomiędzy kolejnymi strzelaninami, kiedy to służby
federalne starają się zagłębić w psychikę bezwzględnego Diggera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz